Sub Rosa
Rozdział 1: Sierpień
Sub rosa to termin wywodzący się z mitologii greckiej i w dosłownym tłumaczeniu oznacza: pod różą. Eros wykorzystał kwiat róży, żeby przekupić greckiego boga milczenia, Harpokratesa, aby ten zachował dla siebie informacje o poczynaniach Afrodyty. Stąd metaforyczne znaczenie określenia „sub rosa”, czyli tajemnica. W średniowieczu różę zawieszano nad stołem, przy którym miały odbywać się tajne narady. Był to symbol dla uczestników rozmów, że wszystko, co zostało powiedziane pod różą powinno zostać utrzymane w tajemnicy.
Zaczynanie wszystkiego od nowa miało swoje dobre strony, ale chwilowo nie wiedziałam, jakie. Stacja, na której miałam wysiadać, powoli pojawiła się za szerokim oknem. Wydawało się, że jestem jedyną pasażerką tego pociągu, więc nie miałam nawet kogo poprosić o zdjęcie walizki ze stojaka. A była to solidna walizka, w której wielokrotnie już przewiozłam całe swoje życie z jednego miejsca w drugie. Tym razem załadowałam tam naprawdę dużo. Głównie butów. O tym jak niewielki jest pożytek z butów na obcasie na szczycie Łysej Góry miałam się dopiero przekonać.
Zmotywowana tym niesamowitym uczuciem rozpoczynającego się nowego rozdziału w moim życiu, zainwestowałam nieco za dużo siły w szarpanie się z walizką, w wyniku czego zrobiłam sobie kilka siniaków i pewnie nabiłam też guza, gdy plecak z laptopem spadł mi na głowę podczas hamowania. Przeciskałam się do wyjścia, kiedy za plecami usłyszałam czyjś szyderczy śmiech. Odwróciłam się, ale nikogo za mną nie było. Starałam się myśleć pozytywnie, ale chichot nie ustawał, a osoba się nie pojawiała. Z kompletnego paraliżu wyrwało mnie nagłe szarpnięcie. Pociąg ruszył, a podrdzewiała tabliczka z napisem „Łysa Góra – Uniwersytet” pomachała mi na pożegnanie. To by było na tyle z mojej naukowej kariery i nowego początku. Brawo ja!
Pociąg nabrał prędkości, a za oknami migały tylko zielone smugi drzew. Według rozkładu kolejna stacja miała być za pół godziny. Zanim jeszcze wjechaliśmy na jej teren, stałam pod drzwiami objuczona bagażem, gotowa wskakiwać do rowu wypełnionego jakimś zielonym błotem. Na szczęście pociąg zwolnił i zamiast po kolana w wodzie, znalazłam się na zalanym słońcem peronie. Oprócz mnie wysiadła tutaj tylko jedna osoba – starsza pani, która ledwie miała siłę podnieść kosz z jabłkami, jej jedyny bagaż. Spojrzałam na swoją walizkę (wielkości samochodu dostawczego) i podeszłam do kobiety.
– Dzień dobry, może pani pomóc? – zaproponowałam, sięgając po kosz.
– Dziękuję ci, dziecko. To miłe z twojej strony – uśmiechnęła się do mnie zaskoczona, ale nie oponowała. Kobieta szła przodem, ostatecznie z nas dwóch tylko ona wiedziała, gdzie jesteśmy i dokąd idziemy. Stacja „Łazy” była sprytnie ukryta. Ruszyłyśmy po kamiennym peronie w stronę podziemnego przejścia, które przypominało bardziej wejście do jaskini w dżungli. O ile mieliby tam elektryczność i kogoś, kto obsikałby schody. Po drugiej stronie korytarza, który, kiedy ciągnie się walizkę i niesie sto kilo jabłek, wydaje się nie mieć końca, znajdował się niewielki budynek. Kiedyś pewnie sprzedawano tu bilety, dzisiaj jedyne okienko było zabite wielką wiórową płytą, a w kącie postawiono biletomat. Na jego ekranie ktoś nakleił kartkę z napisem „NIEDZIAŁA”. Użyteczne. Wyszłyśmy z tego prehistorycznego budynku i znalazłyśmy się pośrodku niczego. Nicość składała się głównie z pół obsianych zbożami, ale jakich – nie miałam pojęcia. W oddali majaczyły jakieś zabudowania – pojedyncze domy i budynki gospodarcze. Poza nami nie było widać żadnego innego człowieka.
Plecak boleśnie wbijał mi się w ramiona, walizka z każdym krokiem robiła się coraz cięższa, a kosz pełen jabłek szybko stawał się narzędziem tortur, obijającym się o moje biodro.
– Już niedaleko, tylko za tym parkiem. – Kobieta wskazała gęsty las przed nami. Ostatnie co by mi przyszło do głowy, to nazwanie tego parkiem. Wąska wydeptana ścieżka prowadziła między drzewa i ginęła w ciemności.
– A co ty tutaj robisz, dziecko? – zagadnęła kobieta, kiedy ruszyłyśmy w dalszą drogę.
– A, przyjechałam ponieść pani koszyk z jabłkami – zażartowałam, siląc się na wesołość. Pomyślałam, że najlepsze co mogę zrobić w tej sytuacji, to nie tracić pogody ducha.
– W takim razie bardzo się cieszę – odpowiedziała, skłaniając się lekko. Im dalej wchodziłyśmy w las, tym robiło się ciemniej i chłodniej. Drzewa skutecznie odcinały dostawy słońca i właściwie to zaczynałam się bać. Oczywiście zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że niesienie koszyka z jabłkami do domu staruszki nie może skończyć się dekapitacją, ale nie tego uczyły mnie przeczytane w dzieciństwie historyjki o Jasiu i Małgosi. Oni zawsze trafiali na jakieś krwiożercze babuleńki. Może ta moja nie jest agresywna? Mimo wszystko zwolniłam kroku, bo park nie sprawiał wrażenia, jakby miał się za chwilę skończyć, a raczej wręcz przeciwnie – dopiero się rozkręcał. Korony drzew splatały się ciasno ze sobą, przepuszczając coraz mniej światła. Dopiero po chwili zauważyłam, że idę sama, a staruszka gdzieś mi się zagubiła. Nie powiem, spanikowałam. Niezupełnie wiedziałam gdzie jestem, a raczej zupełnie nie wiedziałam, gdzie jestem, co to za miejsce i komu ja te jabłka niosę?! A teraz jeszcze jedyna osoba, która znała odpowiedzi na wszystkie te pytania, zniknęła. Cofnęłam się kilka kroków, żeby sprawdzić czy gdzieś kobiecina nie zasłabła, ale nie. Gdybym była Prosiaczkiem, już dawno uderzałabym w piskliwe „Słoniocy!”. Nagle w krzaczorze coś zatrzeszczało i na ścieżkę wyszła moja towarzyszka z naręczem jakiegoś zielska.
– Szkoda by było nie skorzystać – powiedziała, jakby to cokolwiek wyjaśniało i objęła wiecheć czule. Właściwie cieszyłam się, że nie muszę nieść i tego chabazia, bo pomimo zerowej wiedzy o botanice, z daleka rozpoznałam pokrzywę.
– No tak – przytaknęłam, chociaż nie miałam pojęcia o co chodzi i bardzo, ale to bardzo chciałam stamtąd sp…ekhm… pójść sobie.
– Już niedaleko – uśmiechnęła się i ruszyła dziarsko do przodu. Zbyt dziarsko jak na zgarbioną babuleńkę, jakby mnie ktoś pytał. Ale rzeczywiście, pomiędzy drzewami pojawiła się polana, na której stał drewniany domek. Zdziwiłam się, że dach nie jest zrobiony z piernika. W końcu mogłam postawić kontener z jabłkami na ławce obok drzwi.
– Może wejdziesz? – Zaprosiła mnie gestem do środka.
– Nie chciałabym robić kłopotu – odpowiedziałam uprzejmie, bo jeden rzut oka na wnętrze domu wystarczył, żebym chciała się znaleźć gdziekolwiek indziej niż tutaj. Przy drzwiach wejściowych stał na dwóch tylnich nogach wypchany bóbr, który witał gości szerokim uśmiechem.
– Ależ żaden kłopot, za pomoc należy się nagroda – machnęła ręką, lekceważąc gestem moje skrępowanie. Zanim się obejrzałam, wypijałam już drugą szklankę wodnistego kompotu z truskawek i opowiadałam o tym, jak to znalazłam się w Łazach zamiast znaleźć się na Łysej Górze.
– I dlaczego nie wysiadłaś? – Kobieta podniosła na mnie wzrok znad stolika, na którym rozkładała i przekładała karty.
– Głupia historia. Już miałam wysiadać, ale usłyszałam czyjś śmiech i się przestraszyłam. No, ale wcześniej laptop spadł mi na głowę, więc to by wszystko wyjaśniało – zaśmiałam się. Ku mojemu zaskoczeniu kobieta przyjrzała mi się z dużo większym zainteresowaniem niż wcześniej.
– To chichoń – powiedziała zdecydowanie.
– Słucham?
– Chichoń, taki stwór – wyjaśniła. Chyba, bo mi to nic nie mówiło. Skinęłam głową, a ona posłała mi kolejne przenikliwe spojrzenie. – No, musisz ruszać jeśli chcesz dojść do uniwersytetu przed zmrokiem.
– Dojść? To przecież pół godziny pociągiem stąd.
– Piechotą też się da. Musisz przejść przez pole za moim domem i trzymać się ścieżki. Cały czas prosto – powiedziała, jakby czekał mnie niedzielny spacer po Łazienkach Królewskich. – Poradzisz sobie – dodała krzepiąco.
A ja jej uwierzyłam.
Nie wiem nawet, na co zwalić moje chwilowe zamroczenie. Zarzuciłam plecak na ramiona, chwyciłam walizkę i pożegnawszy się z kobietą, ruszyłam w stronę szczytu. Ścieżka była uformowana z zaschniętego błota i kamieni. Co chwilę ślizgały mi się na nich nogi. To niestety była wina mojego doboru obuwia. Wymyśliłam sobie bowiem sandały na koturnie, żeby pierwszego dnia mojego nowego życia móc zrobić wrażenie osoby przynajmniej nieco smuklejszej niż w rzeczywistości. A w rzeczywistości nie byłam smukła wcale. W dodatku ścieżka była wąska i z obu stron porośnięta ostami i pokrzywami, które co chwilę zdzielały mnie bolesnymi klapsami w odsłonięte łydki. Słońce było wysoko na niebie i robiło się coraz bardziej gorąco. Plecak mi ciążył, a kółka walizki co chwilę blokowały się w piachu lub zacinały na kamieniach. Pot spływał mi po twarzy, a wraz z nim makijaż i poczucie godności. Czułam, jak komary żerują na moich ramionach. Zaczynałam się też martwić czy w okolicy nie ma żmij. I szczurów
I myszy. I żab. I pająków.
Minęło zdecydowanie więcej czasu niż pół godziny. Na moje, to jakiś tydzień. Starałam się unikać myśli o tym, co będzie, jeśli jednak przyjdzie mi nocować w tym lesie. Chciałam sprawdzić czy idę w dobrym kierunku, ale telefon całkowicie mi się wyładował. Cóż, mogłam iść tylko w górę i miałam nadzieję, że to wystarczy.
Ręce mdlały mi z wysiłku, stopy powoli zaczynały proces oddzielenia się od reszty ciała. Wkroczyłam na ścieżkę wysypaną żwirem. Drzewa zaczęły się przerzedzać. Po chwili stanęłam na kamiennym stopniu i zaskoczona podniosłam wzrok. Przed sobą zobaczyłam, że zostało mi do pokonania tylko kilkanaście stopni i będę mogła przejść przez nieco podrdzewiałą bramę. Kiedy ją przekroczyłam, znalazłam się na dziedzińcu pełnym ludzi, zbyt zajętych sobą, żeby dostrzec, że właśnie oto się pojawiłam. Nie, żeby mi to jakoś specjalnie popsuło humor, ale, szczerze mówiąc, liczyłam, że wzbudzę więcej sensacji, szczególnie moje podrapane nogi. Wsparłam się na rączce od walizki i rozejrzałam dokoła. To musiał być Uniwersytet Łysogórski. Udało mi się!
Nie spodziewałam się, że teren uniwersytetu będzie taki rozległy! Zupełnie, jakbym nagle znalazła się w jakimś niewielkim miasteczku. Budynki były poukrywane między drzewami. Po klasztorze, który tutaj niegdyś stał, nie było ani śladu, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Stałam na kamienistej ścieżce prowadzącej od bramy. W oddali po prawej stronie majaczył kompleks większych budynków. Wygrzebałam z torby pomiętoloną mapę Uniwersytetu Łysogórskiego. Chwilę zajęło mi odnalezienie miejsca, w którym się znajdowałam. Według tej mapy, hotel, w którym miałam mieszkać, powinien być gdzieś po lewej stronie. Po drodze mijałam podekscytowanych ludzi, którzy tak jak ja, wpatrywali się w mapy i pokazywali sobie palcami poszczególne obszary. Podsłuchując strzępki ich rozmów, dowiedziałam się, że właśnie mijam stajnie. Trudno było się tego nie domyślić po intensywnym zapachu. Z mapy wynikało, że hotel Malwa znajdował się niepokojąco blisko stajni. Zaczynałam się martwić czy od teraz moje włosy będą już zawsze „pachniały” koniem.
Na szczęście w rzeczywistości hotel wcale nie był tak blisko, a od padoku oddzielała go dość gęsta kępka drzew, która, miałam nadzieję, że wchłaniała większość końskiej woni.
Wieża była pierwszym, co zauważyłam z oddali. Przez chwilę wydawało mi się, że to po prostu wieża ciśnień, ale na jej szczycie, w łukowanych oknach wisiały zasłony. Do niej przyklejony był podłużny budynek zdecydowanie bardziej przypominający hotele z końca XX wieku niż zabytkową budowlę. Nad wielkimi, przeszklonymi drzwiami kilkadziesiąt białych żarówek układało się w napis HOTEL. Obok zawieszono podświetlony wizerunek kwiatu, który chyba miał udawać malwę.
Popchnęłam ciężkie drzwi i wciągnęłam walizkę za sobą do przestronnego lobby. Po prawej stronie znajdowała się recepcja, w której siedziała bardzo znudzona dziewczyna.
– Fajne buty – powiedziała. Miała gęste, brązowe włosy zaplecione w ciężki warkocz i wyglądała dziwnie znajomo.
– Dzięki – odpowiedziałam niepewnie.
– W sam raz na pieszą wycieczkę, co? – ciągnęła. – Nie spieszyłaś się za bardzo. – Skrzyżowała ręce na piersi.
Nie wiem czy ona dałaby radę przyjść tutaj szybciej, gdyby też spakowała wszystkie swoje pary butów i książki do jednej walizki…
– Nie wiedziałam, że ktoś na mnie czeka. – Wzruszyłam ramionami i jeszcze raz zmierzyłam ją wzrokiem. Ten protekcjonalny ton przypominał mi kogoś…
– Jestem odpowiedzialna za twoje zakwaterowanie.
Ciekawe, kto cię wybrał… – przemknęło mi przez głowę, ale zamiast uszczypliwego komentarza, uśmiechnęłam się lekko, uścisnęłam jej dłoń i doznałam olśnienia.
– Już wiem kim jesteś! Byłyśmy razem w liceum. Róża – przedstawiłam się.
– Tak, wiem. Chodź, pokażę ci, gdzie jest nasz segment. Tylko się znowu gdzieś nie zgub – dodała z fałszywą troską, i nie patrząc na mnie, okręciła się na pięcie, ruszyła dziarskim krokiem przed siebie.
– Jak to NASZ?
– Tak to. Tak nas przydzielono.
Koła walizki dudniły po kamiennej podłodze korytarza. Obok nich stukały buty, które miałam na nogach.
Skręciłyśmy w lewo i nagle wszelkie odgłosy produkowane przeze mnie wygłuszył gruby, szkarłatny dywan. Jasne światło wpadało przez szklany sufit. Nie spodziewałam się takiego wystroju w tym lekko PRL-owskim hotelu. Ściany wyłożono bordową tapetą. Drzwi znajdowały się tylko po lewej stronie korytarza, naprzeciwko nich stały twarde, skórzane kanapy w klubowym stylu i długie regały pełne książek. Jakby ktoś miał ochotę przysiąść w drodze do domu i zaczytać się w literaturze pięknej. Zatrzymałyśmy się przed drzwiami z numerem 5.
– Tutaj jest nasz segment. Oczywiście możesz się wyprowadzić w dowolnym momencie – dodała z udawaną uprzejmością moja przewodniczka.
– Mój pokój jest po prawej, twój obok łazienki. – Otworzyła przede mną ciemnobrązowe drzwi i weszłyśmy do malutkiego, białego przedpokoju. Pokój po prawej był zamknięty. Dokładnie na wprost wejścia były uchylone drzwi do łazienki, a tuż obok nich zobaczyłam zachęcająco wyglądający pokoik, który za chwilę miał stać się moim domem.
Zostawiłam walizkę w przedpokoju i zajrzałam do ostatniego pomieszczenia.
– Tam jest salon z kuchnią. I tyle – wzruszyła ramionami Wega i podała mi srebrne kółko z kilkoma kluczami i breloczkiem w kształcie czarownicy.
Salon z kuchnią sprawiał wrażenie, jakby jakiś czas temu ktoś się z kimś założył, że wepchnie do kuchni kanapę, fotel i stolik kawowy. I wygrał ten zakład. Pod naprawdę imponujących rozmiarów oknem, przez które widać było las i góry, stała najzwyklejsza w świecie wersalka. Przed nią ustawiono stolik kawowy oraz fotel, który wyglądał, jakby przybył tutaj z minionego stulecia.
– Ty już się rozpakowałaś? – zagadnęłam Wegę, która cały czas stała w drzwiach. Moją uwagę przykuł kominek, który znajdował się niebezpiecznie blisko kanapy.
– Tak, przyjechałam spóźniona dwa dni temu – przewróciła oczami.
– Spóźniona?! Przecież tydzień integracyjny miał rozpocząć się dopiero jutro.
– Niektórzy przyjechali od razu po Nocy Kupały. Albo nawet przed. – Jej ton zdradzał, co myśli o tych osobach.
– I gdzie oni wszyscy są? Strasznie tu cicho.
– W domu studenckim Brodacz. W Malwie mieszkają głównie nauczyciele i studenci, powiedzmy, zaoczni. W Brodaczu okopują się studenci, którzy cenią sobie bliskie towarzystwo innych ludzi. No i jest tam znacznie taniej.
Faktycznie, kiedy zobaczyłam ile miesięcznie kosztuje wynajem tego pokoju z salono-kuchnią, zaczęłam się zastanawiać czy mieszkanie w namiocie nie dopełniłoby lepiej tego eksperymentu z magicznym uniwersytetem. Przyjrzałam się mojej współlokatorce, która też zaliczała się do tego pakietu. Nie wiem czy aby nie przepłacam…
Ostatni raz widziałam Wegę w liceum. Przypominała wtedy cień samej siebie. Zwykle uginała się pod kolorowymi segregatorami pełnymi notatek, które miały pomóc jej zdać maturę. Miała długie, jasnoblond włosy i ogromne sińce pod oczami. Czasami wpadałyśmy na siebie na szkolnych korytarzach, unikając wszelkich sytuacji, w których byłybyśmy zmuszone do jakiejkolwiek interakcji. Zwłaszcza po pewnym incydencie w szkolnym Kole Debat.
Od tamtej pory minęło kilka lat i chociaż niektóre rzeczy się zmieniły, miałam poczucie, że moje pierwsze wrażenie dotyczące Wegi było słuszne – jest bardzo ambitna i nie pozwoli nikomu popsuć swoich planów. Chociaż jej policzki wypełniły się, a włosy zmieniły nie tylko długość, ale i kolor, w oczach nadal widziałam uderzający upór.
– Co robiłaś po maturze? – zagadnęła mnie.
– Mieszkałam we Francji – odpowiedziałam wymijająco. – A ty?
– W Gdańsku. Potrzebowałam odmiany – uśmiechnęła się prawie przyjaźnie. – Czyli mówisz po francusku?
– Oui – przytaknęłam. – I też potrzebuję odmiany.
– W sumie, ciekawy wybór.
– Uniwersytet Łysogórski?
– Szkoła Czarownic – parsknęła śmiechem. – Nigdy bym nie pomyślała, że się tu spotkamy.
– Po tym, jak się zachowywałaś na Kole Debat miałam nadzieję, że spotkamy się w piekle i to ja będę podkładać ogień pod kocioł, w którym siedzisz.
– Ej, chyba nie było aż tak źle?
– Nie miałaś litości nawet dla faceta, który tylko przyszedł podłączyć mikrofony!
– Rany, to było tak dawno temu. Przysięgam, że staram się teraz nie przepytywać przypadkowych przechodniów o systemy legislacyjne krajów Zachodniej Europy.
– Zobaczymy – zacmokałam, ale uśmiechnęłam się mimo woli. Mój wzrok przykuł kształt poruszający się za oknem. Postać w czarnym stroju wspinała się po ogrodzeniu, żeby skrócić sobie drogę do głównego wejścia.
– Och, nie przejmuj się, to tylko Corv. Pewnie idzie tutaj – rzuciła beztrosko Wega, zerknąwszy przez okno.
Skinęłam głową, zastanawiając się, czy corvy nie jadają przypadkiem ludzkiego mięsa. Zanim zdążyłam to pytanie wyartykułować, do naszego mieszkania wtargnięto bez pukania. Bez powitania nawet.
– Wega, muszę pożyczyć twojego konia, bo mi Stefan okulał – powiedział człowiek, patrząc mi prosto w oczy.
Corv okazał się być nie tylko bardzo nietypowego imienia, ale był również beneficjentem dobrej puli genetycznej. Ciemne włosy, niemal czarne oczy i uroczy uśmiech na pięknej twarzy amanta – ktoś tu sporo wygrał.
– Bierz, tylko daj jej coś dobrego – odpowiedziała Wega z wnętrza kuchni. Człowiek wydawał się być zaskoczony, że to nie ja udzieliłam odpowiedzi. Cofnął się o kilka kroków, co powitałam z ulgą, gdyż nie pozostawiało wątpliwości, że kilka ostatnich minut spędził w stajni.
– Corv, to jest Róża. Różo, to jest Corveusz, mój p…
– Przewodnik, przywódca, mistrz, nauczyciel, dręczyciel, pan i oprawca, kat i rzeczoznawca. TA Róża? – upewnił się chłopak.
– TA Róża? – uniosłam brwi, wpatrując się w Wegę, która starała się zamaskować zmieszany uśmieszek kubkiem z zimną wodą.
– TA Róża o przenikliwym spojrzeniu i myślach nie do odgadnięcia – doinformował mnie Corveusz. – Wega mnie ostrzegała. To znaczy wspominała o tobie.
– Corv, nie ułatwiasz… – wycedziła przez zęby.
– Co? A, no tak. Pardon. To biorę koninę i jadę. Bądźcie niegrzeczne, tylko opowiedzcie mi o tym potem – chwycił z haczyka na ścianie jakiś przedmiot i zniknął, pozostawiwszy po sobie ślad w postaci silnego zapachu końskiej kupy.
Niezręczność tej sytuacji była niemalże bolesna. Wega skubała swoje paznokcie, jakby miała tam za chwilę odnaleźć brakujące pierwiastki.
– Po prostu opowiadałam mu, że znamy się ze szkoły – zaczęła niemrawo.
– Nie ma sprawy – ucięłam, dokonując oględzin szuflady ze sztućcami, jakby była to najciekawsza rzecz pod słońcem.
– Corv to tylko… to znaczy, przyjaźnimy się od lat.
– Idziesz na ognisko dzisiaj? – zapytałam nagle, bo właśnie sobie o nim przypomniałam. Oraz usiłowałam wybrnąć z tej sytuacji bez konieczności zmiany tożsamości już pierwszego dnia.
– A ty?
– Wszystko we mnie chce powiedzieć: Nie ma mowy!
– I właśnie dlatego powinnaś iść. Możesz pójść z nami, jak chcesz. Będzie raźniej. Tylko chyba najpierw musisz się przebrać… – Zmierzyła mnie wzrokiem w sposób, który wcale nie podbudował mojej samooceny. Doceniłam jednak jej propozycję.
Zdziwiłam się, że w łazience nie było pralki. Był za to prysznic, z którego można było korzystać do woli. Strugi wody pomogły mi trochę odzyskać człowieczeństwo. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze, wiszącym nad umywalką. Wszystko było na swoim miejscu. Z radością pomyślałam, że nie każdy ma takie szczęście, że jego nos jest dokładnym odzwierciedleniem jego ulubionego warzywa – kartofla. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdybym lubiła oberżyny…
Zerknęłam na swoją dłoń. Na serdecznym palcu prawej dłoni wciąż bielił się ślad po czymś, czego juz dawno nie było.
* * *
Jeszcze przed zachodem słońca wyszłyśmy z mieszkania, a podskakujący warkocz Wegi wyznaczał mi drogę przez kampus. Zamiast iść w kierunku lasu, dziewczyna ruszyła w stronę głównej części uniwersytetu. Kamieniste ścieżki przecinały połacie zieleni, na których gdzieniegdzie rosły drzewa, tworząc wrażenie parku. Alejki zbiegały się w jedną, szeroką arterię, która prowadziła prosto do głównego budynku.
Zachodzące słońce opromieniało kamienne ściany, rozpraszało się na kolorowych witrażowych oknach na pierwszym piętrze i odbijało się od kopuły wieńczącej najdłuższy budynek jak szklany kapelusz. Po jego bokach dobudowano dwa inne, które później okazały się administracją – po prawej (mojej prawej) i pracownią warsztatową – po lewej. Teraz jednak uwaga wszystkich skupiała się na szerokich schodach prowadzących do głównego budynku uniwersyteckiego. Na ich szczycie ustawiono podest i mikrofon.
Gromadzący się ludzie wyciągali szyje ponad głowami innych, żeby lepiej widzieć. Wega przepychała się sprytnie między ludźmi, poniekąd torując mi drogę.
Rozglądałam się po pobladłych twarzach ludzi dookoła. Z zaskoczeniem odkryłam, że niektórzy są bardziej niż dorośli i prędzej spodziewałabym się spotkać ich po drugiej stronie katedry. Niby wiedziałam, że nie jest to uniwersytet w typowym, akademickim rozumieniu tego słowa. Owszem – wykładali tam profesorowie i doktorowie; można było nawet zdobyć dyplom. Jednak jego unikalność polegała przede wszystkim na tym, że każdy, kto chciał doskonalić swoje zdolności, był tam mile widziany. Osoba w każdym wieku mogła podjąć naukę na początku roku akademickiego, ale mogła też w każdej chwili z niej zrezygnować. Oczywiście, wiązało się to z brakiem oficjalnego potwierdzenia kompetencji, ale jeśli ktoś uznał, że nauczył się tego, co było mu potrzebne, po prostu pakował się i wracał do siebie.
Oprócz wesołego towarzystwa w średnim wieku, dostrzegłam też kilka osób sporo młodszych ode mnie. Zapewne dopiero niedawno skończyli szkołę średnią.
Dziewczyna obok mnie nieco się trzęsła. Za mną stał jakiś chłopak, który co chwilę wycierał ręce w dość długą brodę. Czyli nie tylko ja czułam się tu zagubiona. Dziwnie krzepiące.
Obok Wegi ustawił się za to posępny, chudy typ, którego wielkie oczy przyprawiały mnie o gęsią skórkę.
Na podeście pojawiła się niewielka kobieta, na którą początkowo nie zwracałam uwagi. Dopiero kiedy zaczęła mówić, głośno i czysto, skojarzyłam, że ja już przecież znam tę babuleńkę. Co więcej, osobiście jej dzisiaj przyniosłam kosz jabłek. Teraz jednak nie wyglądała ani na taką posuniętą w latach, ani na bezbronną.
– Witajcie moi drodzy. Jestem profesor Żywia Firl i pełnię funkcję rektorki uniwersytetu, w którym chcecie podjąć naukę. Zapraszam was na tydzień integracyjny, podczas którego poznacie się nawzajem i pewnie też dowiecie się wiele o sobie. W tym czasie możecie uczęszczać na dowolne zajęcia, żeby zdecydować, czym chcecie zająć się na poważnie. Profesorowie czekają na wasze zgłoszenia i odpowiedzą na wszystkie pytania. Życzę wam przyjemnej zabawy na dzisiejszym ognisku i przypominam, że alkohol szkodzi waszym magicznym umiejętnościom – uśmiechnęła się szeroko i dziarsko zeskoczyła z podium. Po krótkich oklaskach studenci zaczęli rozmawiać każdy we własnym gronie. Stałam z boku i przyglądałam się temu wszystkiemu, kiedy obok mnie pojawiła się jedna z młodszych dziewczyn.
– Cześć, jestem Aga.
– Róża – uśmiechnęłam się przyjaźnie.
– Mieszkasz w Brodaczu? Ja się właśnie rozpakowałam.
– W Malwie. Jak ci się podoba Brodacz?
– Dużo… ludzi – wybrnęła. Chciałam ją jeszcze o coś zapytać, ale tłum nagle, jak na komendę, odwrócił się i zaczął iść w przeciwnym kierunku, porywając nas ze sobą.
– Świetny wybór garderoby – pochwaliła mnie z przekąsem Wega, kiedy wspinałyśmy się po stromej ścieżce przez gęsty las. Szczerze mówiąc miałam już dość lasu jak na jeden dzień. Skąd miałam wiedzieć, że ognisko zawiera elementy survivalu?! Długa sukienka plątała mi się pod nogami, a do sandałów wpadały mi szyszki i igły. W końcu dotarłyśmy na polanę w środku lasu. Mityczny szczyt Łysej Góry.
Moje wyobrażenie ogniska nie pokrywało się nijak z tym, co zastałam na miejscu. Już prędzej „stos” byłby bardziej odpowiednim określeniem. Wydawało mi się nawet przez moment, że ktoś próbował wepchnąć do niego swojego nowego współlokatora.
– Taki lokalny żarcik – wyjaśniła mi Wega, widząc moją minę. Ona, Corveusz, Aga i ja zajęliśmy miejsca wokół jednego stołu piknikowego.
– Przyjechał nasz ulubiony profesor – powiedział Corveusz do Wegi.
– To chyba twój ulubiony profesor, bo jak tylko się pojawia, to zaraz nie możesz przestać o nim mówić. Profesor Wid uczy czytania w myślach i Corveusz próbuje go uwieść, żeby go nauczył tajemnej sztuki podrywu – wyjaśniła mi Wega.
– Uwieść profesora? – zdziwiłam się, chociaż powoli dochodziłam do wniosku, że tych dwoje po prostu musi sobie tak pogadać, bo inaczej spada im poziom adrenaliny.
– Sama zobaczysz – uśmiechnęła się tajemniczo Wega.
Ktoś rytmicznie grał na bębnach, tak że biodra same zaczynały się kołysać. Po chwili wokół ogniska zaczęły tańczyć dziewczyny ubrane w prześwitujące, lekkie sukienki. Ich długie włosy tylko cudem nie zajmowały się ogniem. Skądś płynął delikatny śpiew.
– To absolwentki. Przyjechały pożegnać się ze szkołą – wyjaśnił mi Corveusz.
– I mają na sobie obowiązkowy szkolny mundurek? – zapytałam, usiłując ustalić dokładny procent przezroczystości ich sukienek. Chłopak zaśmiał się w odpowiedzi.
Obserwowałam, jak coraz więcej ludzi zaczyna tańczyć wokół ognia, wykonując skomplikowane gesty. Płomień co chwilę zmieniał kolor.
– Uczyłaś się wcześniej magii? – zapytała Aga.
– Niezupełnie. Trochę od mamy…
– Jesteś ze stolicy?
– Tak, a ty?
– Nie, ja jestem stąd. Przychodziłam na te ogniska jeszcze z babcią – pociągnęła długiego łyka z malutkiej butelki, którą po chwili wyciągnęła w moją stronę. – Chcesz?
– Co to jest?
– Miód. – Wcisnęła mi szklaną flaszkę w dłoń i pobiegła w stronę ognia.
Słońce schowało się za drzewami, ogień oświetlał twarze i sylwetki tych, którzy stali najbliżej niego z wyciągniętymi patykami, na które były ponabijane najróżniejsze smakołyki. Głównie ciągnące się pianki i leśne grzyby. Czasami razem. Pychota.
Z lasu wyłoniła się postać, która niosła na ramieniu wielki pakunek składający się z suchych gałęzi. Jego biała koszula odcinała się na ciemnym tle drzew. Dziewczyny w niewidzialnych sukienkach zerwały się z miejsca i ruszyły mu naprzeciw.
– A co to za koleś? – zapytałam Corveusza, starając się przekrzyczeć hałas, muzykę i śmiechy. Ku mojej rozpaczy, akurat te sekundy wybrał sobie bębniarz, żeby zagapić się na nogi dziewczyn i mój dyskretny szept poniósł się echem po niemal całej polanie. Ludzie zamilkli, wytężając wzrok w ciemności, żeby dojrzeć, kto to się tak popisał.
– Głośniej, chyba cię w Kielcach nie dosłyszeli – syknęła Wega, na tyle cicho, żebym tylko ja mogła ją usłyszeć. Nie zdążyłam zareagować, bo facet, którego nazwałam kolesiem, zostawił w tyle swój komitet adoracji i szedł w moją stroną sprężystym krokiem.
– Jonasz – uśmiechnął się, wyciągając do mnie rękę. Pomimo zapadających ciemności byłam w stanie dostrzec w jego oczach, że usiłuje nie pęknąć ze śmiechu. Stałam sparaliżowana, ignorując jego dłoń przez kilka sekund, zanim Wega nie kopnęła mnie pod stołem.
– Róża – starałam się brzmieć jednocześnie przepraszająco i jak osoba, która nic sobie nie robi z poziomu żenady w tej sytuacji. Uścisk jego dłoni był mocny i zdecydowany. Nie wiem, dlaczego mnie to nieco uspokoiło. Nie ma nic bardziej podejrzanego niż uścisk dłoni a’la śnięta ryba.
– Róża – powtórzył z uśmiechem, a wiatr przyniósł do mnie zapach jego perfum, który na chwilę zamroczył mi rozum. A może to była sprawka dymu z ogniska? Mężczyzna skinął głową Wedze i Corveuszowi, i odszedł, życząc nam wszystkim udanego wieczoru. Niektórzy nadal zerkali na nas, no dobra, na mnie, z rozbawieniem, ale muzyka szczęśliwie zagłuszyła ich ewentualne komentarze. Dopiero wtedy Wega i Corveusz wybuchnęli śmiechem tak histerycznym, że łzy poleciały im po policzkach.
– No co się śmiejecie, głupki? – prychnęłam na nich rozdrażniona.
– Nic nic – pokręciła głową Wega, starając się opanować. – Nieźle zaczęłaś.
– Już bez przesady, nic się takiego nie stało. Kto będzie jutro pamiętał, że powiedziałam koleś o jakimś kolesiu. Na pewno nie on – pocieszałam trochę sama siebie. Corveusz i Wega wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– O, on to na pewno będzie pamiętał – powiedziała ostrożnie Wega.
– I kilka innych osób pewnie też, bo ten koleś to profesor Jonasz Wid – dodał Corveusz.
– On? Profesorem? – wytrzeszczyłam na nich oczy.
– Ciszej – syknęła na mnie Wega.
– Ale ej, nie przejmuj się – pocieszył mnie jej przyjaciel. – Stos już stoi, wystarczy wskoczyć!
* * *
Pierwsze promienie słońca, wraz z pobudką, przyniosły mi świadomość, że od teraz mam pewien bardzo wyraźny cel w życiu. Unikać profesora Wida za wszelką cenę. Bolesna była nie tylko świadomość, że zrobiłam z siebie kompletną idiotkę, ale też przemęczone mięśnie dały o sobie znać. Bolała mnie każda część ciała. Ucierpiała też moja duma. Rozważałam spędzenie tego dnia w pozycji horyzontalnej, ale po pierwsze leżenie też mnie bolało, po drugie – chciało mi się sikać. A życie nauczyło mnie jednego – nigdy nie wracać do łóżka po wstaniu. To się zawsze źle kończy. Na przykład namiętnym oglądaniem serialów przez cały dzień.
Pogoda nadal dopisywała i mogłam wraz z innymi rozkoszować się latem. To znaczy mogłabym, teoretycznie. W praktyce dołączyłam do grupy ludzi, którzy wydawali mi się znajomi i poszłam za nimi do głównego budynku. Tam, na wielkiej tablicy wisiały listy przedmiotów, kursów, fakultetów, wydziałów i zajęć. Obok mnie toczyła się rozmowa:
– Nie wiem co wybrać! Wszystko wygląda tak ciekawie!
– No! Zastanawiam się czy nie zacząć amuletoznawstwa, ale z drugiej strony…
– Jest alchemia! – pisnął ktoś podekscytowanym tonem.
– A ty? – Ciemnowłosy chłopak zwrócił się do mnie. Uniosłam brwi i wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam, co mam mu odpowiedzieć.
– Nie wiem, nie jestem z niczego jakoś szczególnie dobra – odpowiedziałam pokrętnie.
– No dobra, ale tu możesz robić to, co lubisz!
– Spać i jeść? – spróbowałam zażartować, ale mój rozmówca zmarszczył brwi. Chyba nie był to dla niego temat do żartów. Podrapał się po nosie i podszedł do mnie bliżej.
– Wyglądasz na nieco zdezorientowaną – powiedział dziwnym tonem. Przyglądał mi się w skupieniu, jakby chciał zajrzeć do wnętrza mojej duszy.
– Kiepsko spałam – uśmiechnęłam się nerwowo i odwróciłam do tablicy, żeby w spokoju udawać, że zastanawiam się, jak rozwiązać dylemat wyboru między zajęciami z oczyszczania aury a otwierania czakr.
– Nie, to nie to. Nie jesteś pewna czy powinnaś była tutaj przychodzić. Myślisz, że to miejsce dla świrów? – Bardzo starał się, żeby jego głos brzmiał tajemniczo.
– Ja? A skąd ten pomysł?
– Jestem jasnowidzem – odpowiedział. Z trudem opanowałam chęć parsknięcia śmiechem. Ten jego poważny ton powoli zaczynał działać mi na nerwy. Jasnowidz, też coś.
– To przewidź sobie, co ci odpowiedziałam – burknęłam i odwróciłam się na pięcie.
Do południa snułam się po terenie Uniwersytetu bez jakiegokolwiek konkretnego zajęcia. Miałam wpaść na warsztaty ze zdejmowania uroków, ale najpierw przez pół godziny nie mogłam znaleźć budynku D, potem okazało się, że jest do niego kilka wejść, a ja jestem pod tymi, które akurat nie są otwarte. Kiedy w końcu dotarłam na miejsce, wszyscy wychodzili już z wielkiej hali przypominającej warsztat samochodowy.
* * *
Zajęłam miejsce na krześle w kuchni i przez chwilę w milczeniu przyglądałam się, jak Wega wprawnie radzi sobie z ostrzem, krojąc paprykę.
– Masz różdżkę? – zapytałam w końcu.
– Jaką różdżkę? – zdziwiła się, jakby moje pytanie było nie na miejscu.
– Do czarowania.
Wega uśmiechnęła się i przysięgam, że był to raczej kpiący uśmieszek.
– Daj spokój, kto w tych czasach używa różdżek… To staroć.
– To czego się używa do czarowania? – drążyłam temat, powoli zdając sobie sprawę z tego, jak mało wiem o świecie, w którym się właśnie znalazłam.
– Nikt niczego nie czaruje. Tutaj nie macha się różdżką i nie mamrocze pod nosem. Na uniwersytecie jest chyba tylko trzech wykładowców, którzy jeszcze wymagają różdżek i z nich korzystają.
– Szkoda – westchnęłam.
– Dlaczego? Wiesz jak to się łatwo gubiło?
– Zawsze marzyłam o własnej różdżce i o zamienianiu szczurów w porcelanę.
Moje wyznanie szczerze rozbawiło Wegę. Kiedy w końcu przestała się ze mnie śmiać, odłożyła nóż i spojrzała mi w oczy.
– Czy ty na pewno jesteś wiedźmą?
– Z tego co mi wiadomo, to tak.
– I nie wiesz, że to nie o takie czary chodzi? Magia polega na rozwijaniu tego, co jest w tobie. Dlatego tutaj jest tak dużo zajęć. Różnych. Bo nigdy nie wiesz, dopóki nie sprawdzisz.
– A do kogo potrzebna jest różdżka? – dopytywałam się, bo nie byłam jeszcze gotowa na rozstanie z tą romantyczną wizją siebie jako prawdziwej czarownicy. Abrakadabra!
– Draczyński prowadzi magię obronną, tam na pewno potrzebny jest „Magiczny Przewodnik Energii” – powiedziała kpiącym tonem. – Bioenergoterapia też czasami korzysta z różdżek, ale to zależy od wykładowcy. A kto jeszcze? Hmm… nie wiem sama. Może facet od radiestezji? – Wega ułożyła paprykę w piekarniku.
– Sprawdzę ich. Ty nie czarujesz?
– Nie w takim sensie, jaki znasz z filmów. Uczę się na uzdrowicielkę, a do tego bardziej przyda mi się znajomość ziół i trucizn, niż takie archaiczne gadżety – powiedziała z pewną wyższością. – A czego ty chcesz się uczyć?
– Nie wiem. Wszystkiego? – westchnęłam, sięgając po jedną z wielu ulotek, jakie walały się po kuchennym blacie. – Chciałabym mieć różdżkę…
* * *
W miarę upływu dni zdobywałam wiedzę niezbędną do przetrwania w magicznym świecie. Powoli ogarnęłam, jak dostać się do najbliższego sklepu, jak robić pranie i gdzie można w spokoju poczytać książkę. Chodziłam na co ciekawsze zajęcia, skrupulatnie unikając wszelkich ćwiczeń fizycznych i wiadomego profesora. Pewnego poranka, kiedy zalewałam swoją ukochaną miętę gorącą wodą, do kuchni wpadli zmachani Wega i Corveusz.
– Coś się stało? – przestraszyłam się.
– Nie, biegaliśmy. Codziennie biegamy. – Poklepał mnie po ramieniu Corveusz. Jego obecność w naszej kuchni nie była dla mnie do końca jasna, tak samo jak jego obecność na tygodniu integracyjnym.
Co prawda kiedyś próbował mi to wyjaśniać na jednym z ognisk, ale byłam zbyt zajęta pilnowaniem, czy nie mówię czegoś zbyt głośno, żeby zapamiętać te meandry. Następnego ranka podziwiałam przez okno, jak rytmicznie biegną obok siebie. Nawet przez moment poczułam ukłucie zazdrości, że oni tak sobie biegną, a jak dostaję zadyszki, gdy zawiązuję buty, ale potem uświadomiłam sobie ilość potu, jaka temu biegowi musi towarzyszyć i to wyleczyło mnie z romantycznych myśli o sporcie.
Tego dnia miałam zaplanowanych tylko kilka zajęć przed południem. Resztę dnia miałam wolną i chciałam wykorzystać to, żeby rozkoszować się kończącym się latem. Właśnie przechodziłam przez osłoneczniony trawnik, kiedy podbiegł do mnie zaaferowany jasnowidz Radian. Poznałam go w ciągu jednego z pierwszych dni na uniwersytecie.
– Ej, idziesz? Chodź! Pospiesz się, chodź! – zawołał mnie. Myślałam, że chodzi o kogoś innego. Nawet się rozejrzałam, ale poza mną nie było tu nikogo.
– Co się dzieje? Bije się ktoś? – zapytałam z zainteresowaniem. Zaczynał doskwierać mi brak wystarczającej ilości bodźców.
– Nie, zajęcia są nad rzeką.
To brzmiało wystarczająco intrygująco, bo jak do tej pory wszystkie wykłady odbywały się w dość nudnych okolicznościach – zwykłych salach, które bardziej przypominały klasy szkolne niż to, co wyobrażałam sobie jako magiczny uniwersytet. Podniosłam się z miejsca i ruszyłam za chłopakiem. Jego zaaferowanie sięgało zenitu, pomyślałam więc, że może tam nad tą rzeką ktoś zaraz znajdzie cząstkę Higgsa albo zderzy jakieś bozony, a tego nie mogłam przecież przegapić.
– Spóźnimy się – narzekał chłopak, wydłużając krok. Był ode mnie sporo wyższy, więc, żeby dotrzymać mu kroku, musiałam zacząć biec. Prawie. Szanujmy się.
Dotarliśmy do bramy za stajniami i wyszliśmy na tę samą drogę, którą tu dotarłam pieszo kilka dni wcześniej. Jednak zamiast zacząć schodzić piaszczystą ścieżką w stronę wioski, jasnowidz przepuścił mnie między krzakami i weszliśmy w głąb lasu. Tutaj słońce nie przesuszyło jeszcze ścieżki i stopy ślizgały mi się na wilgotnych liściach. Chłopak poganiał mnie, ale naprawdę nie mogłam iść szybciej. Nagle ścieżka urwała się.
– Na dół – poinstruował mnie.
– Jak – na dół? – Spojrzałam na stromą skarpę, która gwarantowała liczne urazy ciała każdemu, kto zdecyduje się po niej zejść
– No dawaj! – niecierpliwił się. Miałam nadzieję, że te bozony będą tego warte.
Pożegnałam się w duchu z moim doczesnym życiem i ruszyłam na spotkanie przeznaczenia. Okazało się jednak, że między krzakami porastającymi gęsto strome zbocze, było ukryte coś na kształt ścieżki. Niestety kąt nachylenia zmuszał pieszego pasażera do biegu, a to coś, w czym nie byłam najmocniejsza. Nogi mi się plątały, ale było już za późno, nie mogłam się zatrzymać. Starałam się nie hałasować, żeby nie można było potem powiedzieć, że odeszłam z hukiem. Planowałam rozbić głowę na drzewie stojącym nieco na uboczu.
– Ej, uważaj! – zawołał za mną jasnowidz. Na mnie było już jednak za późno, teraz to drzewo musiało uważać. Ja zamknęłam oczy, żeby tego nie widzieć.
Nagle coś mnie szarpnęło za ramię. Wpadłam w czyjeś ramiona, a potem zatoczyliśmy się depcząc sobie wzajemnie po nogach, ale nie straciliśmy równowagi. Owiał mnie zapach męskich perfum. Ktoś pachniał jak szklanka wody z lodem.
Za sobą usłyszałam, że jasnowidz wylądował.
– Dzięki i sorry – burknęłam, odsuwając się zawstydzona, żeby zobaczyć, komu połamałam żebra.
– Jesteś cała? – zapytał głębokim głosem mężczyzna, który uratował życie drzewu. Miał na sobie idealnie wyprasowaną koszulę, której rękawy podwinął do łokci i przyglądał mi się, jakby zastanawiał się, skąd mnie zna. Myślałam, że nie mogę czuć się już bardziej zażenowana, ale widocznie los potraktował to jako wyzwanie.
– Róża, prawda? – uśmiechał się do mnie profesor Jonasz Wid. Nie wiem, jakim cudem nie zapadłam się pod ziemię.
– Tak. Przepraszam – starałam się być niewidzialna. Czy można się tego tutaj nauczyć?
– Nie ma sprawy. Fajnie, że wpadliście. – Klasnął w dłonie i odwrócił się w stronę reszty grupy.
Świetnie, oczywiście zapomniałam, że są liczni świadkowie mojego odarcia z godności. Niektórzy posyłali mi rozbawione uśmiechy, ale na przykład trzy starsze wiedźmy z tyłu, sprawiały wrażenie, jakby mi współczuły. Sama sobie współczułam. Nie dane mi jednak było zatonąć w oceanie ośmieszenia, bo profesor Wid skupił na sobie całą uwagę, zadając to pytanie:
– Kto z was jest głupi?
Ucichły pojedyncze rozbawione szepty, wszystkie oczy zwrócone były w stronę nauczyciela. Niektórzy prychnęli kpiąco, inni skrzyżowali ramiona na piersi i odsunęli się do tyłu.
– Nikt z was nie czuje się głupi chociaż czasami?
Wszystkie głosy w mojej głowie podniosły ręce. Nie byłam jednak w nastroju, żeby wystawić się na odstrzał. To znaczy: jeszcze bardziej się wystawić. Zaintrygowana czekałam, dokąd zaprowadzi nas wywód profesora.
– To jak chcecie się czegokolwiek nauczyć? – zapytał zaskoczony, kiedy nadal nikt nie zareagował na jego prowokacyjne pytanie. – Człowiek musi być trochę głupi, żeby móc zmądrzeć.
– To zależy od definicji głupoty – odezwał się w końcu jakiś chłopak siedzący za mną.
Profesor Wid aż podskoczył z radości, że ktoś wdepnął w jego pułapkę.
– A ty jaką masz definicję?
– Głupi to nie ten, kto nie wie, ale ten, kto nie chce się dowiedzieć – odparł.
– Zgrabnie – pochwalił go profesor.
– Ale wtedy twój argument o głupocie, jako pośredniku na drodze do mądrości, upada – powiedział chłopak nie bez satysfakcji. Chwilę zajęło mi ogarnięcie mózgiem tego, że zwrócił się do profesora na TY.
– Co przez to rozumiesz? – Profesor Wid wyglądał, jakby wygrał na loterii.
– Gdybyśmy byli po mojemu głupi, to nie chciałoby nam się w ogóle słuchać, co masz do powiedzenia.
– A tak to rozumiem, że ci się chce? – Wid uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Wychyliłam się, żeby spojrzeć, kto jest taki bezczelny. Chłopak miał burzę kręconych, ciemnych włosów sięgających do ramion i oczy schowane za staromodnymi okularami. Pamiętałam go z innych zajęć, ale nie wiedziałam, jak ma na imię.
– To zależy czy będą tu występowały jakieś inne elementy, czy tylko manipulacja i prowokacja.
Musiałam się opanować, bo o mały włos zaczęłabym klaskać z radości, że los zesłał mi tego wariata. Teraz cała uwaga skupiała się na nim, a ja nadal miałam szansę udawać, że jestem normalna. W miarę.
– Dobre pytanie. Czego jeszcze chciałbyś się tu nauczyć? – zapytał profesor. Zaczynały mi się podobać te zajęcia.
– No nie wiem, może czytania w myślach? – rzucił lekko chłopak. Uniosłam brwi, a ku mojemu zdziwieniu, Wid nagle spojrzał mi prosto w oczy, jakby usłyszał, o czym pomyślałam. Na ułamek sekundy nasze spojrzenia się spotkały.
– Co przez to rozumiesz?
– No chyba to jest dość oczywiste.
– Może nie. Może masz własną definicję – odpowiedział profesor z zadziwiającym spokojem.
– Chciałbym wiedzieć, o czym myślą inni ludzie – powiedział chłopak, a w jego głosie po raz pierwszy dało się usłyszeć nutę zawahania.
– Poważnie? – zdziwił się profesor, a my zdziwiliśmy się jego zdziwieniem.
– No… te zajęcia nazywają się Czytanie w myślach prawda?
– To jest nieco bardziej skomplikowane – powiedział profesor po chwili milczenia. Teraz już wszyscy wpatrywali się w niego w napięciu.
– Wszystko zależy od tego, jak wyobrażacie sobie czytanie w myślach. Istnieją różne sposoby na poznanie tego, co dzieje się w głowach innych ludzi, jednak żeby jakikolwiek z nich okazał się skuteczny, należy zacząć od poznania samego siebie. I od tego zaczniemy. A nie, jeszcze jedna sprawa: chciałbym, żebyście mieli pewność, że nigdy nie wykorzystuję swoich umiejętności, żeby czytać w myślach studentom czy w ogóle ludziom w życiu codziennym. Będę tego też oczekiwał od was – powiedział z mocą. – Nie będę was okłamywał, że to zajęcia łatwe i przyjemne. Że miło spędzimy czas, bo raczej się tak nie stanie. Będę od was wiele wymagał i liczę, że wy też będziecie wiele wymagali ode mnie. Tylko w ten sposób, możemy poznać prawdę o ludzkiej naturze, czyli też o naszej własnej. Nie zdziwcie się więc, kiedy okaże się, że zamiast skupiać energię i oczyszczać wewnętrzne ucho, oko i nos, będziecie czytać podręczniki do psychologii.
Uniosłam brwi, bo nie spodziewałam się, że wykładowca na uniwersytecie magicznym będzie sięgał do ograniczonych poznawczo zasobów naukowych.
– Czy nauczy nas pan… czy nauczysz nas telepatii? – zapytała dziewczyna siedząca po turecku na ziemi.
– Mogłabyś równie dobrze zapytać, czy nauczę cię gry na skrzypcach. Podejmiemy wspólny wysiłek, ale czy się nauczysz, to zależy w głównej mierze od ciebie.
– A nie od tego jakim jesteś nauczycielem? – pytanie wydało mi się bezczelne, ale profesor nawet nie mrugnął.
– A czy ode mnie zależy, jak używasz swojego instrumentu?
Nie wiem czy spodobała się jej ta odpowiedź, nie miała już jednak nic do powiedzenia. Na szczęście. Byłam pewna, że Radian, który przez cały wykład spijał słowa z ust Wida, wykorzysta tę okazję do zasypania go milionem pytań. Tymczasem ten spakował swoje rzeczy, rzucił mi krótkie „cześć” na pożegnanie i już go nie było. Wega też poderwała się z miejsca, otrzepała tyłek i dała mi znać, że spotkamy się w mieszkaniu. Może bała się, że jej dyskretne poziewywanie nie było aż tak dyskretne i obraziło młody potencjał akademii. Reszta grupy też powoli zbierała się do odejścia. Niektórzy zostali, żeby omówić z profesorem zasady zaliczenia przedmiotu. Okazało się też, że istnieje inny sposób dotarcia nad rzekę, niż karkołomny bieg po stromym zboczu Łysej Góry. A ja zamiast się w pośpiechu ewakuować, przerzuciłam nogi na drugą stronę pnia i zdjęłam buty, żeby zanurzyć stopy w chłodnym nurcie rzeki. Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w las. Jakieś wodne rośliny łaskotały mnie w stopy, wszystko dookoła pachniało drzewami. Było ciepło i cicho. Rozmowy ucichły i byłam przekonana, że zostałam sama. Zaczęłam nawet obmyślać plan kąpieli, kiedy obok mnie coś zachrobotało.
– Nie skacz.
– Przestraszył mnie pan – otworzyłam oczy. Na drugim końcu pnia siedział profesor.
– Przyjdziesz do mnie na zajęcia? – zapytał, pakując swoje rzeczy do torby.
– Nie wiem czy się nadaję…
– Och, proszę cię… – przewrócił oczami. – Myślę, że masz potencjał.
– Dziękuję! – ucieszyłam się, że coś magicznego mi wychodzi i w dodatku zostałam doceniona, zanim kupiłam swoją pierwszą różdżkę.
– Czyli wid-zimy się? – Podniósł się z miejsca i przyglądał mi w oczekiwaniu na odpowiedź. Miał ciemnobrązowe oczy i uśmiechał się jednym kącikiem ust.
– Do wid-zenia. – Odwzajemniłam uśmiech i odprowadziłam młodego profesora wzrokiem. No co, mi się też coś należy od życia.
Uwielbiam późne lato – pomyślałam, przechodząc pomiędzy budynkami kampusu głównego. Na drzewach żółkły pierwsze liście, a powietrze pachniało jesienią. Nadal jednak było ciepło i słonecznie. Może nie na tyle ciepło, żeby spędzać dni nad rzeką i moczyć nogi w rzece, ale na tyle, żeby wysokie, zaokrąglone okna sal wykładowych pozostawały szeroko otwarte. Przynajmniej podczas zajęć u profesora Wida.
– Przypominam tym z was, którzy jeszcze nie wyzbyli się wszystkich oporów, żebyście mówili mi po imieniu. Tak będzie nam łatwiej przekazywać sobie wiedzę – powiedział profesor, siadając na biurku. – Tak Julio?
– Co z szacunkiem? – rzuciła jedna z szeptuch, które siedziały niedaleko mnie.
– Co z szacunkiem? – zapytał Wid, a wszyscy parsknęli śmiechem.
– Zastanawiam się czy mówienie do profesora po imieniu nie będzie oznaką braku szacunku – odpowiedziała kobieta.
– Według moich obserwacji, szacunek do innych przejawia się nie tylko w słowach. Jeśli wyznajecie system, według którego na szacunek trzeba sobie zasłużyć – chcę móc stanąć w tym konkursie.
Uniosłam brwi. Słowa profesora zrobiły na mnie wrażenie.
To był ostatni dzień zajęć przed rozpoczęciem roku akademickiego. Wśród tych, którzy dopiero podejmowali naukę, pojawili się studenci starszych lat. Niektórzy z nich też przyszli na wykład profesora i słuchali go, uśmiechając się lekko.
– Czy komuś z was udało się już usłyszeć cudze myśli? W jakiejkolwiek formie: obrazu, dźwięku, wspomnienia? Nawet, jeśli wam się tylko wydawało – zachęcał słuchaczy do partycypacji.
Kilka osób podniosło rękę. Ku mojemu zdziwieniu, w górę wybrało się też moje ramię, chociaż wcale tego nie planowałam.
– Świetnie, jest was kilkoro. Opowiecie o tym?
– Ja dokładnie wiem, co myśli moja żona, jak zostawiam ciuchy w salonie – odezwał się jeden z mężczyzn siedzących za mną. Reszta zarechotała.
– Śmiejecie się, ale to wcale nie jest żart – powiedział Jonasz. – Skąd wiesz, co myśli żona?
– Ona zawsze robi taką minę, jak jest wściekła. Zaciska usta.
– Czyli wiesz o czym myśli, bo dobrze ją znasz.
– Tak.
– To jeden ze sposobów. W ten sposób dzieci wiedzą, czego mogą się spodziewać, jeśli pomalują ściany mazakiem albo spóźnią się na obiad. Ludzie, którzy ze sobą żyją, poznają się i na pewnym poziomie ich myśli się do siebie dostrajają. Jesteśmy też wrażliwsi na wyłapywanie myśli, które dotyczą nas samych. Na pewno tego doświadczyliście. Weszliście do pomieszczenia pełnego ludzi i nagle coś was tknęło – odwracacie się, a w tłumie, za waszymi plecami jest ktoś, kto wam się przygląda.
Po sali przeszedł cichy pomruk. Ja sama nigdy o tym nie pomyślałam, jako o czytaniu w myślach.
– Jakieś inne przykłady?
– Ja chciałam powiedzieć o tym wzroku w tłumie, ale już to zrobiłeś – odezwała się Aga.
– Ale to też dobra obserwacja. Róża?
– Nie wiem czy to czytanie w myślach…
– Zaryzykuj, tutaj nie ma złych odpowiedzi.
– Widzę, co ludzie czują. To nie jest jakieś precyzyjne zdanie w mojej głowie, ani kolor… Hm, może jednak nie widzę, tylko wyczuwam?
Kilka osób się zaśmiało, jednak profesor wpatrywał się we mnie z pełną uwagą, jakby to, co mówiłam, było fascynujące.
– Mów dalej. Powiedziałaś: widzę. Myślę, że to miałaś na myśli.
– Hm… ale nie widzę tego na kimś, tylko w sobie.
Ku mojemu zdziwieniu, profesor pokiwał głową ze zrozumieniem. Po mnie kolejne osoby opowiadały o tym, jak odbierają myśli swoich bliskich lub przyjaciół.
– Możecie dostroić się jak radia – do tej osoby, którą chcecie usłyszeć dokładnie. Ale najpierw przed nami nauka ludzkiej natury…– powiedział głębokim głosem profesor Wid. Gdzieś w tym ciepłym brzmieniu kryła się obietnica (a może groźba?) ciężkiej pracy.
* * *
Wega szybko przestała chodzić na czytanie w myślach. Spotkałyśmy się dopiero w szklarni profesor Zielonko na podstawach ziołolecznictwa.
– To już ostatnie? – zapytałam, wsuwając na dłonie rękawiczki ogrodnicze. Profesor Zielonko lubiła podczas nauczania mieć zajęte ręce. Lubiła też, żeby nasze ręce również nie próżnowały. Nie wiedziałam, jakie zastosowanie mają pomidory w ziołolecznictwie, ale dzisiaj układaliśmy dojrzałe, czerwone owoce w drewnianych skrzynkach.
– Nie, jeszcze mam magię ochronną, a ty?
– Ja też. U profesora Draczyńskiego – powiedziałam podekscytowana. Profesor Draczyński był jednym z niewielu wykładowców, którzy ciągle wykorzystywali różdżki w swojej praktyce.
– Mam nadzieję, że się nie rozczarujesz… – powiedziała cicho Wega.
– Ziołolecznictwo jest dość proste. – Nad naszymi głowami rozległ się donośny głos profesor Zielonko. Lubiłam na nią patrzeć. Miała ogorzałą skórę, miły uśmiech i przenikliwe spojrzenie. Długie, siwiejące włosy zaplotła w warkocz opadający na jedno ramię. Zielonko była żywym dowodem na skuteczność swoich specyfików, bo pomimo wieku, jej twarz wyglądała na zdrową i wypoczętą.
– Główna zasada to…? – zapytała profesor.
– Dosit facit venenum – odpowiedziała Wega, zanim ktokolwiek zdążył nabrać powietrza.
– Czyli?
– Dawka czyni truciznę – powiedziałam.
– Dokładnie. Najważniejsza rzecz, to wiedzieć, ile można przyjąć danej substancji. I których nie można przyjmować wcale. Ale o truciznach uczę dopiero tych, którzy potrafią już robić maść majerankową. A to wam się przyda już niedługo, kiedy zacznie się jesień i przyjdziecie tutaj, ciągając nosami i kichając na liście. Wierzę, że majeranek znajdziecie bez problemu. W szafie są potrzebne naczynia. Przygotujcie sobie stanowiska – powiedziała Zielonko i wróciła, do obskubywania merystemów z sadzonek pomidora.
* * *
Nie mogłam się doczekać pierwszych zajęć z różdżkami. Kurs z profesorem Draczyńskim miał odbywać się w największej sali na uniwersytecie, bo chętnych było tylu, że nie pomieścilibyśmy się nigdzie indziej. Wszyscy chcieli zobaczyć, co potrafi wyczarować ten mag.
Aula, do której udało mi się w końcu dopchać, wyglądała niezwykle. Przywodziła mi na myśl jakąś starożytną arenę. Mównica znajdowała się na samym dole, na środku niewielkiej sceny. Wokół niej piętrzyły się ławki, okalając ją jak widownia. Dokładnie nad mównicą była kopuła wykonana z różnokolorowego szkła, układającego się w motywy roślinne. Byłam przekonana, że z najwyższych rzędów ławek widać już tylko łysinę profesora, jak odległy punkt na dnie studni. Ukryłam się razem z Wegą wśród innych studentów mniej więcej w połowie wysokości widowni. Sam profesor nie prezentował się jakoś spektakularnie. W życiu nie pomyślałabym, że w tym korpulentnym ciele drzemie niezwykła moc. Mirosław Draczyński dawno miał już za sobą lata wchodzenia po schodach bez zadyszki. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat i miał minę kogoś, kto wolałby teraz leżeć na leżaku pomiędzy krzakami malin na swojej działce za miastem. Zaczynałam wątpić czy profesorowi uda się zaspokoić moje czarodziejskie fantazje.
– Witam wszystkich, którzy pofatygowali się na nasze dzisiejsze zajęcia. Bardzo mi przykro, i mówię to od razu, że większość z was się rozczaruje, a reszta pewnie się nie nadaje, żeby cokolwiek osiągnąć w tej dziedzinie. Możecie schować wszelkie notatniki, nie będą wam potrzebne – powiedział profesor znudzonym tonem. Wymieniłam porozumiewawcze spojrzenie z dziewczyną siedzącą obok mnie. Ona też nie wyglądała na zachwyconą.
– Magia ochronna to przede wszystkim znaki i symbole. Każdy z was zna jakieś i nawet nie wie, skąd one się wzięły. No cóż, ktoś je kiedyś musiał narysować i wpuścić w nie swoją energię. Czasami, żeby nadać znaczenie jakiemuś symbolowi, zabijano dziewicę lub inną owcę – zarechotał obleśnie profesor. Kilka osób zawtórowało mu, a ja uważnie sprawdzałam, skąd ten śmiech dochodził, żeby wystrzegać się ich na swojej drodze.
– Najprostszym i najbardziej popularnym symbolem ochronnym jest oczywiście…? – zadał pytanie publiczności.
– Krzyż? – odezwał się ktoś z góry.
– Pytasz mnie?
– Odpowiadam – powiedział głos nieco bardziej stanowczo.
– I masz rację. Odkąd ludzie nauczyli się rysować dwie kreski, a przyznacie, że nie jest to takie skomplikowane, nawet wy sobie z tym poradzicie, wiele zaklęć wyszeptano nad krzyżem. Od początku historii, każda interakcja z symbolem nadaje mu mocy i znaczenia. Każda organizacja, każda firma i każdy człowiek, identyfikuje się z jakimś symbolem. Logo, herb, znak, pieczęć… to wszystko ma znaczenie. Nieważne czy wierzycie w coś czy wierzycie, że nic nie ma, zawsze towarzyszy wam jakiś symbol. Powiem więcej, możecie też tworzyć własne symbole. Będą musiały być nieco bardziej skomplikowane niż dwie kreski i kółeczko, ale być może pod koniec tego roku, niektórzy z was będą mogli wyrysować swój własny symbol ochronny. Czy to nie byłoby niesamowite? – powiedział to matowym i bezbarwnym głosem. Juhu. Karuzela niesamowitości.
Musiałam jednak przyznać, że pomimo jego odpychającej osobowości, profesor Draczyński robił wrażenie człowieka, który wie, o czym mówi. Tylko że ja tu nie przyszłam słuchać, a czarować. Różdżką.
– Symbole, znaki mogą być pomocne, przydatne i zbawienne. Dzisiaj opowiem wam, dlaczego Hitler poniósł klęskę. A gdyby miał mnie pod ręką, to świat wyglądałby inaczej – powiedział pompatycznie Draczyński, a mi dreszcz przebiegł po plecach. Nie byłam pewna czy profesor był świadomy swoich słów i czy to cokolwiek zmieniało. W końcu nadszedł czas różdżek. Byłam skłonna udawać, że nie słyszałam chamskich żartów, kretyńskich komentarzy na temat Hitlera i nikt mnie absolutnie nie obraził, byleby tylko zobaczyć prawdziwą magię. Nawet w wykonaniu kogoś, kto co chwilę poprawiał zsuwające się z brzucha spodnie, zamiast po prostu kupić szelki.
– Różdżki przydatne na zajęciach możecie kupić w sklepie u podnóża Łysej Góry. Zachęcam was do dopilnowania tego osobiście, bo nie każda różdżka będzie odpowiednia dla każdego. W doborze na pewno pomoże wam personel sklepu, ale na wszelki wypadek to powiem: różdżka nie musi wam pasować do torebki, drogie panie. A teraz tak, poproszę mojego asystenta… Wilkan, chodź proszę. Narysuj tutaj… – Na scenę wszedł młody chłopak, pewnie niewiele młodszy ode mnie. Miał krótkie, ciemne włosy i szerokie ramiona. Wyglądał, jakby chciał być gdziekolwiek indziej, ale wziął do ręki cieniutki kawałek kredy i kucnął na podłodze. Wszyscy wychylili się ze swoich miejsc, żeby zobaczyć, co powstaje na podłodze, spodziewając się, że profesor będzie chciał się popisać swoim talentem. Zastanawiałam się, jak Draczyński radzi sobie sam w takich sytuacjach, skoro ciężko mu się schylać.
Wilkan wyprostował się i mogłam teraz zobaczyć, co narysował. Był to idealnie równy pentagram wpisany w koło. Draczyński wyciągnął swoją różdżkę. Powiem szczerze, że nie tego się spodziewałam. Ani po różdżce, ani po zajęciach. Długi na około metr, sękaty patyk nie prezentował się w żaden sposób spektakularnie. Na jego końcu zatknięty był kawałek jakiegoś kryształu. I to wszystko. Profesor dotknął kryształem do linii na podłodze i … nic się nie wydarzyło. Czy miało się nic nie wydarzyć? Dlaczego nic się nie dzieje?
Wilkan stanął po środku pentagramu i … nadal nic się nie działo.
– Mój asystent jest teraz chroniony… przed czym?
– Przed urokami i złorzeczeniem – powiedział ktoś z dołu sali.
– Doskonale. Jak widzicie, nie ma tutaj żadnych tajemnic. Nakarmiłem znak swoją mocą, więc przez pewien czas będzie można z niego korzystać. Gdybym zrobił to nie w formie rysunku na podłodze, ale na przykład rysunku na kartce papieru, można by zabrać ten pentagram ze sobą. Czasami tak robię, kiedy podpisuję książki na spotkaniach autorskich. Co by się stało, gdyby Wilkan narysował znak odwrotnie? – zapytał głośno, a jego pozbawiony entuzjazmu głos potoczył się echem po sali. Nikt nie wyrywał się do odpowiedzi.
– To samo co i z Hitlerem! Totalna klęska! Hitler miał za doradcę jakiegoś totalnego matoła albo sam był takim ignorantem, że zapomniał podstawowej zasady pracy z symbolami. Nigdy. Przenigdy nie wolno odwracać symbolu. Odwraca się też jego znaczenie, zakrzywia je. I tak z pięknego symbolu szczęścia zrobiono znak koszmaru naszych czasów. Niby niewielka zmiana, obrócili ją o 45 stopni, a okazało się, że to wystarczyło, żeby Adolf nie mógł rozkoszować się przyjemnościami płynącymi z dożycia sędziwego wieku.
W sali zapanowała absolutna cisza. Zastanawiałam się, co myślą teraz inni studenci i czy tak samo jak ja, nie wierzą, że tego słuchają.
– To wszystko na dzisiaj. Mam nadzieję, że niektórych z was zniechęciłem i następnym razem spotkamy się w mniej licznym gronie. Dziękuję państwu – powiedział tym samym bezbarwnym głosem Draczyński. Po sali przebiegł pomruk, coś pomiędzy „dziękuję” wyszeptanym do swoich butów, a „do widzenia” burkniętym nad ramieniem.
Wyszłam z tych zajęć pełna sprzeczności. Z jednej strony interesowało mnie, co profesor ma do powiedzenia, a wizja stworzenia swojego własnego znaku obronnego była kusząca, jednak sam Draczyński był postacią bardzo kontrowersyjną. Mimo wszystko zdecydowałam się jednak zapisać na jego zajęcia. Pozostawało pytaniem czy uzna, że jestem godna posiadać te moce…